W ostatni piątek, stwierdziliśmy z P., że mamy dosyć siedzenia w domu. Plany na weekend więc były proste: Ruszyć cztery litery na miasto! Pierwsza wersja, dyskoteka. Niestety syn nasz, miał gorsze noce i nie wyobrażałam sobie wrócić późno z imprezy , budzić się co godzine, a definitywnie dostać słodką pobudkę o 7-ej rano. Nie, nie nie. Ale wyjść, trzeba było, bo weekendowa depresja zaczeła nas dopadać ze zdwojoną siłą. Wymyśliłam restaurację. Tak niby w ramach zbliżającej się rocznicy pierwszego spotkania i oficjalnego początku plomiennego romansu, tudzież związku (która minęła wczoraj nawiasem mówiac). Konkretnie, drugiej rocznicy.
Mojego przyszlego małżonka, nie trzeba było dlugo namawiać. On równie chętnie jak ja, zwiewał z domu.
Synczak kochany został z babcią, a my udaliśmy się na wczesną kolację. Tylko we dwoje, jak kiedyś. Pomimo tęsknoty za D., która gdzieś glęboko krążyla, byłam najszczęśliwszą osobą na swiecie. Miła latyno- amerykańska restauracja, karta dań o których nie mieliśmy zielonego pojecia, w dodatku pisana po angielsku :P (głupi żart). Jak obuchem w łeb. Zamroczyło nas od nazw nieznanych potraw. Mi się poszczęściło, dostałam pyszne "pierożki" nadziane kurczakiem, pieczarkami i cebulą. Do tego gęsty sos smietanowy i swieże frytki grubo krojone. To było na prawdę dobre. P. miał gorzej, zamówil kawałki kurczaka w sosie pomidorowym również z frytkami. Niestety pomidorki były wogóle nie doprawione. Ale może tak to miało smakować? Cholera ich tam wie. Pośmialiśmy się, powspominaliśmy i udawaliśmy, że to pierwsza randka. To jest moja ulubiona zabawa. Szkoda tylko, że mój darling nie potrafi się w to bawić. Zaraz gada do mnie tak, jakby mnie znal od wieków. No, bo kto na pierwszej randce mówi: Weź bo zaraz wylejesz, jak Cię znam (próbowałam nadziać cytrynę pływajacą w wodzie).
Po kolacji poszliśmy jeszcze do baru na piwko. Akurat zaczynała się impreza i z cieżkim serduchem opuściliśmy lokal,żeby wrócić do naszych codziennych obowiazków.
Dawno nie wracałam do domu taka zadowolona. Takie wypady są potrzebne i niech żadna matka polka mi tu nie gada, że siedzenie w domu z dzieckiem 24 h jest najwspanialszym zajęciem na świecie. Że jest szczęśliwa biegając po domu bez makijażu, w piżamie, za rozdartym dzieckiem (moje nie jest rozdarte:)) wiecznie zmieniając nigdy nie kończący sie stos pieluch i wycierając zarzyganą podłogę.Niech nie próbuje mi zadna wmówić, że chce siedzieć w domu, nigdzie nie wychodzić, a jej celem zyciowym jest oddanie każdej czastki siebie, dziecku (musi coś zostać dla facetów).
Każda z nas ma prawo do szczęścia i pomimo tego, że nasze dzieci, są właśnie tym szczęściem, to nie wystarczy. Mamy prawo być zmeczone, mamy prawo chcieć gdzieś wyjsć tylko z ukochanym, mamy prawo być złe i sfrustrowane, mamy prawo o tym mówić. Dopóki nasze dzieci, nie będą na tym cierpiały, a nasza frustracja nie będzie się odobijaly na nich, mamy prawo do normalnego życia. Przecież kobieta nieszczęśliwa, wylewa tą górę zlych uczuć na najbliższych, a tego chyba nie chce nikt.
Jestem szczęśliwa matką, kurą domowa. Jestem również kobietą, która pragnie czasem wyjść bez dziecka, po to właśnie, zeby odpoczać i zatęsknić jeszcze bardziej za tą codzienną, nową rolą jaką przyniosło mi życie. Rolą mamy. XOXO
Bardzo fajnie się czyta. Pewnie, trzeba wyjść ze swoim facetem sami do restauracji, pubu, na spacer. Pozdrowienia dla Donka :)
OdpowiedzUsuń